Sennym koszmarem niezrozumienia zaczyna się życie i
właściwie od tego momentu niewiele się zmienia. Potrafiące wysoko skakać
koziołki progresywnego rozwoju stają na wysokości zadania załatwienia sobie
prozaicznej rzeczywistości, do której wstawiają, waloryzując wcześniej,
odpowiednie gadżety. Świat nauki robi to samo zresztą i nie interesuje się
czyimś zdaniem, ale sprzedawalnością tego zdania za odpowiednio skrojone dla
naszej współczesności gadżety, zwaloryzowane, jak już była o tym mowa, przez
odpowiednio mniej inteligentne jednostki. I wszystko to nie ma znaczenia, gdy
masz ochotę nazwać swojego bohatera Wawrzyn.
Wawrzyn miał niewiele wspólnego z wszechogarniającą
ludzkość paniką. Spoglądał na nią z lekką ironią, gdy jak światło słoneczne
przez źle zasunięte żaluzje wpadało do jego mieszkania, łaskocząc go po twarzy.
Wiedział bowiem, że to światło przemija, jak wszystko zresztą, co przeminąć
słusznie powinno. Dla Wawrzyna cały świat był efemeryczny, wszelkiego rodzaju
konflikty miały drugie i trzecie dno, na które nikt nie zwracał uwagi, ku
ogólnej uciesz społeczności kreującej te konflikty. Nie przejmował się tym
jednak zbytnio, gdyż wychodził z założenia, że nie ma co się burzyć, bo to
przemija, a ja mam na wszelkie potrzeby, które mogą mi zasugerować. Wawrzyn jednakowoż
nie pracował i to było punktem zapalny jego kłótni ze sobą, które zdawały się
nie mieć końca. Utrzymywali go rodzice, co wciąż i wciąż sobie wyrzucał i
kreślił na papierze kółka w utopijnym przekonaniu o przedłużaniu wieczności.
Jego kontakty towarzyskie też sprawiały mu wiele
problemów, głównie z powodu jego traktowania owych znajomych jak martwych
dzieci na wielkim statku, z którego nie mógł się wydostać. Patrzył na rozmowy z
nimi jak na przymus narzucony sobie przez siebie i gdy czasami zerkał ponad
zasłonką oczywistości na tych ludzi to nie mógł oderwać od nich tej zgnilizny
utraconej niewinności, za którą sam zresztą cenił się najbardziej.
Cóż mógł począć Wawrzyn w takich okolicznościach
skłaniających jedynie do samobójstwa? Otóż Wawrzyn postanowił zostać artystą. Nie
potrafił jednak malować, rzeźbić, a jego głos sprawiał, że sąsiedzi wzywali
policję z powodu niestosowności, które, w ich mniemaniu, działy się w
mieszkaniu obok. Została mu zatem jedynie literatura. Przez jakiś czas odkładał
to na bok, starając się przeczytać jak najwięcej książek, jak najwięcej
możliwości oznaczyć, poznać jak najwięcej styli, ale wkrótce porzucił i to. Wziął
się do roboty. Zaczął skromnie, na początku pisał wiersze o tym, że ludzie
wychodzą z prysznica i wycierają się, o czym wszyscy zdawali się zapominać, po
czym przeszedł do ofensywy i oskarżał świat o te słynne „łez strumienie”. Potem,
gdy młodzieńczość jego palców ustąpiła i zaczęły one nadążać za szybkością jego
myśli, począł tworzyć krótkie historie o zagubionym w czasie i przestrzeni
podmiocie lirycznym, swego rodzaju reżyserze, czy scenarzyście tego, co ogólnie
uznajemy za życie. Przesiedział tam dość długo, eksplorując własne
ograniczenia, aż w pewnym momencie, opróżniając autoteliczność tej szufladki
zaczął zauważać, że on to też oni. Że co jego to też moje, ich i wasze. Że cały
człowiek jest wspólny i wypożyczamy go jedynie w momentach skupienia od
wszechludzkości. Odmieniło to zupełnie jego sposób pisania. Zaczął doszukiwać
się w sobie innych ludzi. Poznał wspólną zazdrość, miłość, nienawiść, wzgardę i
strach. Zaczął dostrzegać w przechodzących koło niego osobach siebie i swoje
emocje, tak głęboko skrywane pod fasadą osobowości. Spoglądał na maltretujących
swoje dzieci rodziców z pewnym wstydliwym współczuciem, patrząc na ich
zdenerwowanie jak na własne, widząc ich zdenerwowanie w gorejącej przeszłości,
od której nie są w stanie uciec, w idealizmie, bo przecież inaczej sobie to
wyobrażali, w seksualności, bo to nie powinno się tak kończyć.
Długo obserwował świat i dogorywał tak nad nim. Patrzył
na piękne ciała kobiet i widział ich wątpliwości. Gdy oglądał zachód słońca to
był jedynym na plaży, który wiedział, że oglądają go wszyscy razem. Zastanawiał
się tylko jaki jest jego kolejny krok. Co teraz powinien uczynić, co znaczy ta
ektoplazma unosząca się nad człowieczeństwem, jaki tu jest środek ciężkości i
czy warto w ogóle po niego sięgać? Czy warto?
Bił się długo z myślami, jak sprawić, by to
zrozumienie dotarło do całego świata. Był bardzo niecierpliwy, bo też sprawa
była poważna. Mogła ona potencjalnie odmienić losy świata. Co gdyby nagle
terroryści, oszuści na wysokich szczeblach, politycy itd., dowiedzieli się, że
ci ludzie, którym to robią odczuwają tak samo jak oni. Boli ich to wszystko tak
samo jak boli ich. Że dzielimy człowieczeństwo między nami tak, jak dzielimy
nazwisko ze swoimi przodkami. Nie da się od tego uciec.
Na początku postanowił być wielki i stać się sławnym
pisarzem. Napisał krótką rozprawę o panteizmie człowieczeństwa, którą wysłał do
kilku redakcji czasopism naukowych. Odpowiedź oraz jej brak znaczyła mniej
więcej to samo – nie ma popytu na takie rzeczy, szanowny panie, to jest zresztą
niepoparte żadnymi przypisami, jak można panu wierzyć?
Mógł oczywiści piąć się powoli i skutecznie po
drabinie społecznej i zawodowej, by zwerbalizować swój przekaz przy pomocy
odpowiednich głośników, ale nie pozwolił sobie na czekanie i bagno kompromisów,
w które niewątpliwie wpadłby, gdyby zaczął działać w środowisku naukowym. Zawsze
jednak zostawało mu – to. To przerażało go, ale od kiedy przyszło mu do głowy
to nie mógł przestać o tym myśleć. Jedynym sposobem, w jego mniemaniu, było
morderstwo. Proste i trudne jednocześnie rozwiązanie, zapewniłoby mu głos,
choćby na piętnaście minut, ale ten głos byłby wyraźny. Mikrofon morderstwa
ideologicznego był wzmacniaczem osiągalnym łatwo i przyjemnie. Zaplanował to
dokładnie. Weźmie auto i po prostu wjedzie w dwadzieścia osób. Nieważne w kogo
zresztą, cel uświęci środki. Jeśli mnie zabiją to trudno, napiszę odpowiedni
list, który zostawię w samochodzie – myślał – na pewno ktoś zwróci na to uwagę.
14 września postanowił spełnić swoje postanowienie. Napisał
dość solidny list, oparty na jego pracach, w którym zwięźle przedstawił swój
panteizm społeczny i jego następstwa. Gdy rankiem tego dnia pił kawę drżącymi
rękoma przypatrując się wiszącej na wieszaku kurtce, był pewien. Okrucieństwo jest
również ludzką naturą. Okrucieństwo rozumiem tak samo jak przyjaźń – pomyślał i
wyszedł z domu.
Wsiadł do samochodu. Siedział w nim przez jakiś czas,
nie mogąc zebrać się do odpalenia. Dysząc odjechał sprzed swojego bloku. Dojechał
do centrum, w którym ludzie, jak zazwyczaj, robili zakupy, siedzieli w
kawiarniach i ogólnie spędzali miło czas. Patrzył na nich wówczas, jak gdyby
zobaczył człowieka po raz pierwszy w życiu. W tym całym zamieszaniu związanym
z, pełnym frustracji zresztą, upublicznianiu swojej wielkiej idei zapomniał o
człowieku, który siedział tutaj, przed nim. Zapomniał o tym, że on też czuje
ich strach i smutek. Zapomniał, że do niego nie należy to człowieczeństwo,
które tak bardzo chciał naprawić. Zrozumiał w końcu, że też jest człowiekiem. Uśmiechnął
się w swoim aucie, spojrzał w lusterko nad swoją głową i powiedział – nigdy więcej.
Odjechał stamtąd, a gdy wrócił do domu znów zaczął czytać książki dla całego
świata, który prawie stracił.
Niezwykle wciągający tekst; kreujesz fikcję w taki sposób, że odnajduję w niej rzeczywistość
OdpowiedzUsuńIntrygujący i niepokojący tekst.
OdpowiedzUsuńMasz całkiem dobry warsztat
OdpowiedzUsuń