Dzienniczek człowieka: uwagi. Prosta krosta i racja

Bóle, bóle, bóle. Wysoce niemenstruacyjne, dlatego nie ma na nie przyjemnych reklam w telewizji, gdzie mógłbym sobie zwizualizować jak z mojej głowy wylatują śliczne motylki, które symbolizują posrane myśli, nie ma też koleżanki, która zawsze nosi w plecaku jakąś podręczną apteczkę pełną ćpanda dla ubogich. Na moje bóle nie ma farmaceutów, z którymi można się kontaktować ani lekarzy, którzy akurat dzisiaj nie mogą się mną zająć z powodu pewnych problemów z rządem. Na moje bóle prokrastynacyjne pomagają jedyne zimne kompresy z porażek i słodkie miodowe cukierki sukcesów. Pozostaję jednak dobrym człowiekiem. Przeprowadziłem ostatnio staruszkę przez ulicę.
W trakcie przeprowadzania jej jednak przyszło do mnie, że jaki to jest wspaniały temat do zgłębienia, ta staruszka i ten gest, ta czynność, to wszystko co się zdarzyło w ramach tej piętnastosekundowej przygody, którą dostałem w udziale. Po pierwsze bowiem, żadna staruszka nigdy nie prosiła mnie o tego rodzaju usługi, oczywiście, zdarzały się wnoszenia, znoszenia, donoszenia, słuchania, podcierania i tego rodzaju absurdy, ale nigdy nie było przeprowadzania, co doprowadziło mnie z kolei do wniosku, że, najwidoczniej, stałem się pełnoprawnym członkiem społeczeństwa z pitem, citem i wszystkim, toteż staruszki wszelkiej maści musiały zacząć traktować mnie jako darmowe źródło tych wszystkich usług, o które proszą w zamian za poczucie się właśnie bycia jakże dobrym człowiekiem. Dalej, dlaczego samo przeprowadzenie staruszki przez jezdnię brzmi tak archetypicznie, że nie da się uciec od tej naturalnej konotacji z jakimś harcerzem, zuchem, czy inną bzdurą, która robi to, gdyż jest to element cechujący daną grupę uznawaną za „dobrą”. Na początku pomyślałem, że jest to powodowane tym haustem  hamerykanizmów, kojarzy mi się to bowiem właśnie z przypowieściami z bajeczek o antyspołecznych chłopcach z dobrym sercem, którzy przeprowadzali te semi-martwe istoty przez jezdnię i jednocześnie byli pogardzanymi w swojej małej społeczności, by, ostatecznie, okazać się bohaterskimi i wspaniałym istotami i te staruszki na koniec kupowały im magazyny pornograficzne. Czy coś takiego. W każdym razie, pomyślałem, ze ten akt kojarzy się tak jednoznacznie z tytułu polsatowo-tvnowskiej paszy, którą karmione było moje pokolenie podczas leniwych, niedzielnych obiadów.
Z drugiej strony, pomyślałem sobie, już dobre 50 cm od tej staruszki, niekoniecznie przecież tak być musi, bo fakt faktem, archetyp archetypem, ale jednocześnie owe staruszki raczej nie oglądały hamerykanizmów, a jednak wpada im do głowy coś takiego, by z ręką i krzykiem rzucić się w stronę nadchodzącego młodzieńca, prosząc go o pomoc w przejściu przez jezdnię. Otóż w takim razie, może być to ich naturalna reakcja na trudy losu i bytu w postaci kostki brukowej na Starym Mieście, że potrzebują w tym elemencie pomocy. Z trzeciej strony, może by sobie same ogarnęły nogę i stopę, częściej może w adidasach, a nie w tych absurdalnych papcio-trzewikach na obcasie, który jest tam bardziej z przyzwyczajenia aniżeli z faktycznej potrzeby (jeśli takowa występuje gdziekolwiek, hsztg feminizm) i może chodziłyby w czasach swej młodości na jakieś fitnessy, by w wieku 60-70 lat móc jeszcze istnieć w normalnym społeczeństwie. Z czwartej strony, owe kobiety nie żyły w czasach gorejącego kapitalizmu i nie były przecież w stanie (w większości hsztg feminizm) ogarnąć, że potrzeba jest, by ćwiczyć i dbać o zdrowie, gdyż system komunistyczny sprawiał, że właściwie to głównie w tych papcio-trzewiczkach stały w kilometrowych kolejkach przed sklepami, a to na pewno nie działa dobrze na stawy, więc stały i stały, życie całe spędzały w tych kolejkach w ogóle nie wiedząc nic o możliwości innego życia i jeszcze mniej o sufrażystkach, która kiedyś stwierdziły, że to pierdolą. Nie dostały tez od Państwa (a jakże) tych super potrzebnych bodźców to samoudoskonalania się osobistego, gdyż w ówczesnym Państwie to wcale nie chodziło o nich, więc po co się starać. W ogóle, gdyby dodać do tego ten aspekt Państwa to w ogóle można stwierdzić, że po co się starać w czymkolwiek skoro i tak będzie chujowo. I można tylko pić.
Ale z innej jeszcze strony (już dobre pół metra za staruszką) może ona mnie tak hap capnęła z innych tytułów, a nawet innych tyłków, w domyśle mojego, młodego i jakże urodziwego zadka, za którym kiedyś ganiała tak wiele, czy też zadki ganiały za nią, a teraz jedynie ostały się prochy męża (w życiu)(swoją drogą to nielegalne, trzeba to chować na świętej ziemi hsztg laicyzm) na telewizorze i wspomnienie dawnej młodości. Czy może zatem ta prosta rzecz jaką jest przejście przez jezdnię jest jak najbardziej w możliwości tych Pań, aczkolwiek decydują się one na tego rodzaju machinacje, świadomie i nieświadomie, by raz jeszcze zbliżyć się do chłopca muśniętego młodością, chwycić go za ramię, poczuć jego muskulaturę (bez głupich żartów) i raz jeszcze stać się tą polską dziewczyną na stogach wyzłacanych czymś tam i posrebrzanych czymś innym. Portal do innego życia za cenę li tylko krzyknięcia straszliwego.

Albo nic z tego nie jest prawdą, a jedyny powód, dla którego zajmuje mi to głowę to moja prosta krosta i racja, że nie należy niczego w życiu odkładać na później, bo ja później to zawsze ja starszy. 

Wstęp

Zachwycające, to wszystko jest zachwycające – opowiadał sobie w głowie za każdym razem, gdy patrzył na kolekcję równie ułożonych książek na półce. Poemat próżności. Gdy patrzył na te oprawione w twardą okładkę woluminy, książki o filozofii, psychologii, nowości współczesnej literatury pięknej, książki o zielarstwie, astronomii i łacinie, pozycje z gatunku popularnonaukowych wynurzeń różnych autorów jak i te o ściśle naukowe, gdy tak patrzył na nie wszystkie odczuwał zachwyt nad każdym jednym z nich, nad każdym fragmentem, który się w nich znajdował, którego napisanie zajmowało prawdopodobnie godziny, dni, miesiące. Ciężka, umysłowa praca, w ramach której autorzy z nicości wyciągali na wierzch mnie lub bardziej ukryte prawdy na temat układu słonecznego, derridiańskiej koncepcji języka czy studiów nad ukrytymi prawdami w sentencjach Seneki.
Oczywiście, nie przeczytał żadnej z nich. Dobrze jest mieć te książki, ale w dzisiejszych czasach czytanie tego rodzaju rzeczy jest zbytkiem, na który nie może sobie pozwolić. Zresztą, on już wszystko wie, nie potrzebuje duchów jakichś umorusanych rasizmem i szowinizmem świrów z XIX wieku, którzy nie są w stanie wyartykułować jednej sensownej sentencji. Powiedz mi, po co ci ten niesamowity język, nad którym tak się spuszczasz, kiedy nie jesteś w stanie za pomocą całego tego „dziedzictwa kultury” stracić dziewictwa, maluszku? Po nic. I tak będziesz nikim, nawet jeśli wykujesz jak dzieciak w szkole katolickiej wersety z Biblii, nic ci to nie pomoże w tych czasach, których ja jestem panem. Ja decyduję co będziesz analizował, doktorku, nie kto inny. Biorę swój piękny, złoty kapitał i tworzę twoje urojone problemy społeczne do analizy. Kumasz? Nie muszę się z tego spowiadać. Ty nie musisz tego słuchać, ale, jednocześnie, jesteśmy od siebie współzależni.
Nie urodziłem się w bananowej rodzinie, żebyśmy przynajmniej to mieli jasne, ale całkiem łatwo było mi adaptować się do współczesnych realiów. Moja matka była nauczycielką. Mój ojciec miał jakiś bzdurny zawód, który polegał na wpisywaniu do tabelki kolejnych cyfr. Myślał, że jest intelektualistą, ale jego praca nie różniła się specjalnie od siedzenia na kasie w Biedronce. Może tym tylko, że do pracy chodził w garniturze. Urodziłem się w małym miasteczku. Niecałe 100 tysięcy osób. Jak na Polskę, jest to najgorsza z możliwości. Małe, aspirujące społeczeństwo, wiecznie pragnące być uznane za wartościowe, jednocześnie wiejące nudą i niechęcią. Nie różni się zbyt wiele od wsi, ale traci na swojskości, więc zostajesz w tym kontinuum, w którym jeszcze nie należysz do świata, ale już nie jesteś poza nim.
Uczyłem się średnio. Rodzicom to nie przeszkadzało, nie mieli jakichś specjalnych ambicji. Ja zresztą też nie. Po co się uczyć? Świat stoi na pieniądzach, a jakoś nie pamiętam, żeby Stephen Hawking kupił ostatnio jakąś wyspę. Pierwszą pracę zaliczyłem w wieku 15 lat. Byłem sprzedawcą i musiałem nauczyć się bratać z ludem, bo inaczej wybraliby tańszą opcję w postaci Małpki czy innego gównianego zwierzęcia. Musiałem wymyślić coś, żeby przychodzili do sklepiku osiedlowego. Dostawałem bowiem burę za każdym razem, gdy nie było klientów, toteż można sobie wyobrazić mniej więcej jakiego rodzaju był mój pracodawca. Nauczyłem się jednak wiele, bo już wtedy wiedziałem, że żeby wciskać ludziom kit, należy ich najpierw poznać. Uczyłem się więc na staruszkach, dzieciakach i menelach. Sprzedawałem babciom ciastka w „super promocji”, świeżo przywiezione, sam zamawiałem, specjalne gumy do żucia z jakimiś beznadziejnymi naklejkami z samochodami, co do których przekonałem lokalną młodzież, że jest to wyselekcjonowana kolekcja luksusowych aut z Ameryki. Menelom sprzedawałem zawsze to samo, ale oszukiwałem ich w ten sposób, że jak ci pajace wystawiali rękę, żeby podać mi pieniądze zawsze chowałem do kieszeni dodatkowe 20, 40 groszy. Nigdy więcej, bo zorientowaliby się nawet w tym swoim ciągu pijackim. Dawałem im w zamian, co jakiś czas szluga, którą to paczkę wcześniej ukradłem z domu. W ten sposób zawsze wracali, mimo że mieli poczucie, że w tym sklepie wydają trochę więcej. Może się wydawać, że brałem od nich mało, ale 20 groszy z każdej transakcji, których miałem wtedy z 20 dziennie to jakieś 4 dodatkowe złote na dzień, około 120 na miesiąc. W życiu bowiem trzeba myśleć perspektywicznie.
Dalej byłem w liceum były różne prace, nie ma co się rozwodzić. Szybko wyemigrowałem na studia do większego miasta, bo większe miasto zapewnia większe zarobki i większe kanty. Przez 3 lata oszukiwałem rodziców, że studiuję botanistykę, czy jak tam się to nazywało. Wysyłali mi jakieś półtora tysiąca miesięcznie na akademik i drobne wydatki. Zgadałem się jednym razem z gościem w barze studenckim, że jeśli kiedyś przyjadą w odwiedziny, wrzucimy tam na szybkości moje rzeczy i będziemy udawać, że mieszkam razem z nim. Nigdy nie przyjechali. Z drugiej strony, kto by ich potrzebował.
W mieście odżyłem nieco. Z zaoszczędzonych pieniędzy wynajmowałem sobie kawalerkę. Potrzebowałem własnego miejsca. Hodowałem tam marihuanę. Duży zarobek, szczególnie wśród tępych studenciaków, mało wysiłku, stosunkowo niskie ryzyko. Małe ilości, tyle tylko, żeby zarobić na własne mieszkanie. Dodatkowo pracowałem w sklepie elektronicznym, gdzie umówiłem się z szefem, że będzie mógł dawać mi mniej pieniędzy, jeśli oficjalnie da mi więcej. Z dilerki mogłem dostać całkiem sporo hajsu, ale nie były to czyste pieniądze, a wtedy jeszcze nie wiedziałem jak je dobrze zutylizować. Zgodził się. Brał resztę do kieszeni, nic poważnego. Co jakiś czas wpisywał mi premie.
Marihuana pozwoliła mi na zarobek rzędu kilku tysięcy miesięcznie. Pieniądze z tego wydawałem na bieżące potrzeby. Zainstalowałem też pakiet energooszczędnych żarówek, gdyż sadzonki musiały być nieustannie naświetlane, co mogłoby wzbudzić podejrzenia. Starałem się też nie jeść w domu i w ogóle mało czasu tam spędzać. Nie chciałem zbyt często mówić ludziom dzień dobry i do widzenia, nie potrzebowałem tego.

Po trzech latach mogłem sobie kupić całkiem spore mieszkanie w centrum miasta. Powiedziałem wtedy rodzicom, że rzucam studia i chcę założyć własny biznes. Na początku byli zdziwieni i próbowali mnie przekonać o tym „jak ważna jest edukacja w dzisiejszych czasach”, ale gdy zobaczyli mój apartament to przestali szczekać. W kupionym mieszkaniu nie miałem już marihuany. Wtedy, miałem już lepszy pomysł na rozwój.

sen

Dzisiaj będzie inaczej. Dzisiaj będzie sen, śniący się wciąż sen, nieustająco pokorny sen, z którym nie mogę sobie poradzić i może to jest właśnie medium, które jest ku temu najodpowiedniejsze.
Albo i nie. ktoś to śledzi?
Jestem w puszczy jakiejś, w Afryce zapewne i wszyscy mają takie dziwne, słomiane tutu, dodatkowo są czarni, aczkolwiek nie odpowiadam za swoiste uproszczenia mojej nieświadomości, co więcej zwalam to na kulturę popularną, która mnie w ten sposób kształtuje. W każdym razie, jestem w tej wiosce, wszyscy czarni, w tutu słomianym, musimy coś zrobić, bo stanie się coś. Wisi nad nami jakieś przekleństwo i jeśli nie wykonamy czegoś to spadnie na nas i będzie znacząco gorzej niż jest obecnie. Dokładnie tak.
Z tego co sobie przypominam, w jakiś sposób chodzi o przeniesienie owoców z punktu a do punktu b w celu zapobieżenia straszliwości. Wtedy mówię tym ludziom, którzy się kręcą niezdecydowani, aczkolwiek nie wiem czy ich niezdecydowanie ma jakieś znaczenie, i mówię im, że musimy przenieść te owoce w to miejsce i najlepszym sposobem na to jest pójście tą ścieżką. Wszyscy się zgadzają, biorąc pod uwagę moją piorunującą charyzmę i fakt, że jestem deus artifex tego świata, więc mogę mieć charyzmę jaką chcę. Idziemy zatem po drodze spotykają nas różne apokalipsy, niebo robi się coraz ciemniejsze, życie staje się coraz bardziej przygnębiające. Jeszcze przed naszym opuszczeniem pola zwanego punktem a, pewne dziecko podchodzi do nas i mówi, że to i tak nie ma sensu. Ja wtedy odpowiadam, że oczywiście, znam ścieżkę, która prowadzi do punktu b, gdzie odłożymy nasze owoce, nasze morwy, nasze błagania i modlitwy i wspólnie pójdziemy ku lepszemu na pohybel i tak dalej. Dziecko jednak mówi, że to i tak się nie uda, skazani jesteśmy na porażkę, bo tam się nie da przejść i nie doniesiemy na czas. Dziecko jest przy tym wszystkim bardzo przenikliwe i pewne siebie, tą mistyczną pewnością, którą mają niewykształcone istoty, pewnością zaczynającą wręcz podważać twoją własną, zbrukaną pewność wywnioskowaną z doświadczenia i prób bycia pewnym siebie w dzisiejszych, pewnych czasach.
Nie zważając jednak na małe dziecko zmierzamy w kierunku punktu b. Po drodze mijamy jaszczury, wielkie warany, przed którymi uciekamy w popłochu, następnie jaskinie, jeziora ognia, jeziora wody, jeziora żab. Dochodzimy do dość równej polany i w momencie, w którym chcę już złożyć te owoce, żeby uratować siebie i innych to, nagle coś, nie wiem nawet do końca co, staje na mojej drodze i nie jestem w stanie poruszyć żadną z kończyn. W ustach mi schnie, na czole skrapla się pot, ściskam pieści, ale zupełnie opadam z sił. Owoce gniją mi w rękach i chociaż poszedłem w dobrym kierunku i podejmowałem dobre decyzje w ramach całej naszej podróży, wszystko opada i przestaje mieć jakikolwiek sens. Zostaje nam ostatnia szansa, by uratować siebie i wioskę, tą szansą jest kopnięcie czarnej piłki bardzo wysoko ponad skałę, coś, co kiedyś jako chłopiec potrafiłbym zrobić bardzo łatwo, wybić piłkę wysoko w powietrze, by leciała długo, pięknym lotem balistycznym wprost na polanę, ale nie mogę się nawet na to zdobyć, bo kiedy biorę tę piłkę, podrzucam ją i próbuję ją trafić, staję się nagle koślawy i nieporadny. Wszystko wypada mi z rąk, ale kopię ją i kopię, nic jednak na tym nie zyskując, nic z tego nie mając.

Zrezygnowany padam na kola, nie wiedząc co mogę jeszcze zrobić, by uchronić się od nieuchronnego i wtedy tym chłopiec pojawia się znów i mówi – wiedziałem, że to się nie uda, mówiłem. Wtedy ja zaczynam na niego krzyczeć, że to nie musiało tak wyglądać, że wszystko skłaniało się ku temu, żeby nasza eskapada się powiodła, że nie mógł wziąć pod uwagę wszystkich czynników, które stanęły nam na drodze, bo nie ma nawet możliwości, więc skąd jest teraz taki przemądrzały. Jak mógł wiedzieć, skoro nie miał nawet świadomości mojej wiedzy w tej materii, wiedzy na temat rzeczywistości, ani żadnego doświadczenia w tym temacie, mały gnojek. Ale wiedział. I miał rację. I to właśnie najbardziej mnie zastanawia.

Obym-struł-się-świrem

Uniwersalne prawdy, uniwersalnie żadny. O, to mógłby powiedzieć ktoś mądry kiedyś, prawda? Nie mówię o sobie, nie jestem aż takim megalomanem, jestem jedynie człowiekiem, który próbuje znaleźć początek opowieść. Poza początkiem wszystko jest już ustalone, akcja jest wartka jak wartkie rzeczy, a moja opinia na temat końca jest zastraszająco pozytywna. Gdzieś pomiędzy końcówką, a środkiem coś grzmi, ale tylko delikatnie, to kwestie leksykalne.

Był sobie mały chłopiec. Nie, skreśl. Jeszcze raz. Był sobie mały człowiek. W sensie niski? Niekończenie. Był sobie człowiek. To nie jest bajka. Może coś innego?

Niewydarzone są te nieelokwentne dziewczęta, które obrzucają mnie porannym ignorowaniem, przecież nie mam sobie aż tak dużo do zarzucenia, młoda damo. Z drugiej strony mam, ale ty o tym nie wiesz, bo powierzchowność jaką jesteś w stanie doświadczyć jest sferą idyllicznie wręcz prozaiczną. Tą prozaiczną idyllą, która ludzkie bestie uspokaja, zwyczajność, codzienność, jej brak estetyki i grożąca rychłą śmiercią potrzeba jej zaburzania poprzez własne o sobie przekonanie. Poranne ignorowanie. Może by coś z tego? Co dzieje się w głowie dziewczęcia porannie ignorującego?

Pewnie wychodzi do pracy. Powiedzmy, że to dziewczę już nie studiuje, bo to jest zbyt proste, studentki są proste, ogólnie, w jednym kierunku z ogólnymi potrzebami, po studiach zaczynają się indywidualizować w swoich kramikach. Więc idzie do pracy. Gdzie pracuje? W kadrach. Przepraszam, w HR. Wykorzystuje zasoby ludzkie dla własnych celów pozaludzkich, dla celów Żabki S.S.A. Idzie zatem to dziewczę i co ono sobie myśli? Myśli o rzeczach ogólnych, które manifestują jej się w życiu. Czyli o wadze i estetyce, o szaliku, o wycieraniu się ręcznikiem i jego fakturze na skórze, o dotykaniu i byciu dotykaną, a także o tym, że coś by się przydało, że coś by z tego dotykania mogło zacząć by wynikać, bo opieszałość tego i tamtego jest dość męcząca. Może też myśleć o tym, że tego rodzaju myślenie chciałaby uzyskać w czasie najbliższym, ale jeszcze nie może, bo kandydaci szarawi i wstrętni albo, co gorsza, w ogóle ich nie ma? Gdzie się poznaje ludzi? Gdzie ci szaleńcy, co podchodzą i biorą cię, kiedy ty nawet nie jesteś gotowa i umalowana, co gorsza, głodna. Jak można się bawić w ten sposób, gdy wszystkie zabawy starają się usilnie pokazać ci i tobie, że na nas spoczywa tak silny obowiązek przetrwania gatunku.

I w ogóle to bym chciała te wszystkie momenty przeżyć. Wziąć ślub w Prowansji, poznać miłego w tramwaju, by wziął mnie na górę, a potem wypierdolił od tyłu, fuj, nie, to znaczy, niby tak, poczekaj, muszę się śpieszyć, czy ja wzięłam wszystko. Nie wiem. Teraz już nie wezmę i tak. Klucze mam chyba. Telefon. Telefon mam w ręku. Muszę go schować do kieszeni spodni, z tyłu, ktoś tak nosił widziałam. Głupia ta moda jest. Po co ja to robię w takim razie. Idź, wychodź, głupia. Spóźnię się. No trudno. Chciałam być na czas, to nie moja wina, że. Że co właściwie. Nieważne zresztą. nieważne zresztą. mam tylko nadzieję, że nie ma tego, nie wiem, obleśnie się patrzy na mnie jak idę, myśli, że człowiek nie ma lepszych rzeczy do roboty, a najgorsze w tym wszystkim jest to, ze jak on na mnie patrzy to muszę się chociaż jakkolwiek prezentować i to jest takie uciążliwe, że mimo braku chęci to i tak się musze wysilać dla byle kogo, to znaczy nie byle kogo, ja wcale tak nie myślę o ludziach, ale ja, po prostu, nie mam zainteresowania w nim i w nikim właściwie. Dół, dół, dół. Klucze dzwonią w torebce. Co jak mnie okradną? Głupia. Nie kradną już, nikt nie kradnie właściwie już. Chyba. Ciekawe czy można sprawdzić statystyki jakieś w internecie czy kradną, czy nie. po co mi telefon w takim razie. Nie, zrobię raz użytek normalny. Ile. Osób. Kradnie. Nie, inaczej. Ile osób pada ofiarą kradzieży w województwie pomorskim? Kurwa. Na pewno ktoś zobaczy, że wpisywałam coś takiego w google i będzie się ze mnie śmiał. To będzie facet. Oni są tacy perfidni zawsze, cokolwiek człowiek zrobi niezgodnie z ich czymśtam to od razu wytykają. Jakby nie mieli co innego do roboty. Jakbym ja nie miała. Coś chciałam pomyśleć. Zapomniałam. Ciągle coś zapominam. Może to kwestia niedoboru czegoś. Mama zawsze mi. Nie. nie będziesz teraz o tym myśleć, głupia. Nie potrzebujemy tego, nie chcemy tego, idziemy do pracy, zarabiać pieniądze, żeby się utrzymać, tak, żeby być niezależną, tak, żeby nikt nie mógł ci powiedzieć, że jesteś bezużyteczna i tylko ciągniesz pieniądze, bo masz własne pieniądze i te pieniądze są tylko dla ciebie i będziesz się nimi rozkoszować jak chcesz i teraz powiedz mi po co płaczesz głupia? Płacz to kłopoty. Bez sensu. Bez sensu. Kretyn się jakiś gapi z papierosem. Niech zdycha, pajac. To nie jego wina, ja naprawdę nie myślę tak o ludziach. Z drugiej strony, dlaczego ciągle muszę sobie o tym przypominać? Dlaczego muszę sobie cokolwiek przypominać. Bezsensu.

- halo?
- Znalazłaś już chwilę? Chciałem coś powiedzieć.
- Co chcesz?
- Słuchaj, sytuacja wygląda w sposób następujący. Musimy się jakoś dogadać, inaczej nie ma rady. Ja rozumiem, że musisz pracować, żebyśmy mieli za co żyć i w ogóle, ale czy nie czujesz tego wiatru?
- Nie rób mi tego teraz, ja już się urządziłam tam, wszystko dla mnie jest jasne w tym momencie i nie potrzebuję ciebie, żebyś mi to psuł i niszczył, może dostanę awans, rozumiesz, może dostanę umowę o prace, może dostanę nawet, kurwa, podwyżkę, nie psuj mi tego, bo ja nie jestem już w stanie po raz kolejny rezygnować. Nie jestem, po prostu, w stanie.
- Ale czy czujesz ten wiatr?
- Tak, czuję, wiesz, że czuję, ale nie mogę tego zrobić, po prostu nie mogę
- Dlaczego nie możesz, kto ci broni
- Ja sama sobie bronię. I tak chcę umrzeć.

I ten cały zakład z początku był bezużyteczny, bo zawsze wyjdzie ogólność ludzka na wierzch, roztrzepana za czymś powyżej samej siebie. Bo zawsze ktoś zgubi twoje klucze, maleńka, więc nie przejmuj się, płakanie jest problemem.

Z grzeczności skłamię

Ślepnę w prawym oku, więc jestem takim pół-prorokiem, któremu mieszają się zmysły i nie wie już co jest jawą, a co tylko wyobrażeniem. Żyję w przyszłości i wiecznie aktualizującej się przeszłości. Teraz i od tygodnia, aż do uzyskania okularów.

Z tą moją przypadłością przechadzam się po ulicach mojego miasta, w którym nie ma nic prócz kilku ziarenek buszującego w sercach przyszłego sukcesu każdego z nich. Z osobna, ale nie wspólnie. Wspólnie jest dla ciot.

Nikomu nie wadzę, a mój strój nie sprawia, że ktoś chce mnie zgwałcić, chociaż może to być również kwestia płci. Nigdy nie wiesz, kto jest po twojej stronie.

W każdym razie, bodajże wczoraj, myślę, że wczoraj, siedziałem sobie przed blokiem z książką i czytałem ją, bo po to miałem tę książkę, zresztą nieistotne, w każdym razie, miałem tę książkę i ją czytałem i w ogóle było cudownie i wspaniale, ale w pewnym momencie na horyzoncie moich zdarzeń ukazała się postać kobieca XL i postać kobieca S, czyli w slangu antymłodziezowym – matka z dzieckiem. Problem był tego rodzaju, że matka z tym dzieckiem była, niestety, nowoczesną matką z tradycyjnym dzieckiem, przy czym tradycyjność dziecka polegała na tym, że było ono dzieckiem po prostu, bez żadnych dodatków ideologicznych. I tak, matka z dzieciątkiem idą sobie po tym horyzoncie moich zdarzeń, a ja ich wsysam sobą, będąc tą czarną dziurą szyderstwa. Dziewczynka ma na oko z lat 5, matka zachowuje się jak dziewczynka, która ma lat 5, ale bardzo chce być dorosła. Ich dialog wyglądał mniej więcej w ten sposób.

-Drogie dziecko, nie możesz się tak zachowywać. Raz mówisz mi tak, potem mówisz mi nie, ja nie mogę tak żyć.

Dziecko w odpowiedzi wkłada do buzi rączkę i tą rączką majta tam, bo zupełnie nie rozumie czego ten stwór kobiecy od niej chce, gdyż ona jest jeszcze stworem dziewczęcym, więc tego rodzaju rozważań nikt jej jeszcze nie przedstawił jako nawet możliwe do działania, a tym bardziej, możliwe do przypierdalania się. Matka zatem kontynuuje.

-Ja wiem, że mi nie odpowiesz, ale posłuchaj, ja się nie będę powtarzać – jeżeli coś razem ustalamy, że najpierw idziemy do sklepu, a potem idziemy na lody to ty nie możesz decydować wbrew naszym wcześniejszym ustaleniom, że masz ochotę na loda ze sklepu, a tym bardziej, na czipsy. Przecież mieliśmy dokładny plan, nie możesz się tak zachowywać. Jak ty sobie wyobrażasz swoją przyszłość, że co, że będziesz teraz tak postępować z ludźmi i oni będą zwracać na ciebie uwagę w ogóle? Otóż, mylisz się.

Dziecko w tym czasie włożyło sobie rączkę do buzi ponownie, spojrzało na dziwne stworzenie, wyjęło rączkę i szło z głową opuszczoną w dół, w dołęczność swą dziecięcą i nie jest w stanie już nawet utrzymać swojej dziecinności tylko daje się wpuścić w dorosłość pełną pretensji, dorosłość bezmiernie zakłamaną i nieświadomą, dorosłość zepsutą i ja tam jestem, by doświadczyć wraz z tą małą dziewczynką tego momentu strasznego jej życia, kiedy to jej żywotność i naturalność zmieniają się na fałsz, poczucie wstydu i niedoskonałość, immanentną potrzebę prezentacji siebie na zewnątrz, nieokreślonego porządku, który musi światu pokazać, bo w innym przypadku zostanie zgnieciona i gdy tak patrzę na gasnące dziecko, które już nigdy nie wróci do siebie to z mojego prawego oka wypływa krew, spływa mi po policzku i spada na ziemię, wsiąka w nią i użyźnia.


Wstałem z moją książką i z okiem proroczym, małą usterką rzeczywistości, podrapałem się w kark i poszedłem do domu. Dziewczynki więcej już nie spotkałem, ale, z drugiej strony, jak mógłbym spotkać dziewczynkę, która stała się już przecież kobietą.