Wstęp

Zachwycające, to wszystko jest zachwycające – opowiadał sobie w głowie za każdym razem, gdy patrzył na kolekcję równie ułożonych książek na półce. Poemat próżności. Gdy patrzył na te oprawione w twardą okładkę woluminy, książki o filozofii, psychologii, nowości współczesnej literatury pięknej, książki o zielarstwie, astronomii i łacinie, pozycje z gatunku popularnonaukowych wynurzeń różnych autorów jak i te o ściśle naukowe, gdy tak patrzył na nie wszystkie odczuwał zachwyt nad każdym jednym z nich, nad każdym fragmentem, który się w nich znajdował, którego napisanie zajmowało prawdopodobnie godziny, dni, miesiące. Ciężka, umysłowa praca, w ramach której autorzy z nicości wyciągali na wierzch mnie lub bardziej ukryte prawdy na temat układu słonecznego, derridiańskiej koncepcji języka czy studiów nad ukrytymi prawdami w sentencjach Seneki.
Oczywiście, nie przeczytał żadnej z nich. Dobrze jest mieć te książki, ale w dzisiejszych czasach czytanie tego rodzaju rzeczy jest zbytkiem, na który nie może sobie pozwolić. Zresztą, on już wszystko wie, nie potrzebuje duchów jakichś umorusanych rasizmem i szowinizmem świrów z XIX wieku, którzy nie są w stanie wyartykułować jednej sensownej sentencji. Powiedz mi, po co ci ten niesamowity język, nad którym tak się spuszczasz, kiedy nie jesteś w stanie za pomocą całego tego „dziedzictwa kultury” stracić dziewictwa, maluszku? Po nic. I tak będziesz nikim, nawet jeśli wykujesz jak dzieciak w szkole katolickiej wersety z Biblii, nic ci to nie pomoże w tych czasach, których ja jestem panem. Ja decyduję co będziesz analizował, doktorku, nie kto inny. Biorę swój piękny, złoty kapitał i tworzę twoje urojone problemy społeczne do analizy. Kumasz? Nie muszę się z tego spowiadać. Ty nie musisz tego słuchać, ale, jednocześnie, jesteśmy od siebie współzależni.
Nie urodziłem się w bananowej rodzinie, żebyśmy przynajmniej to mieli jasne, ale całkiem łatwo było mi adaptować się do współczesnych realiów. Moja matka była nauczycielką. Mój ojciec miał jakiś bzdurny zawód, który polegał na wpisywaniu do tabelki kolejnych cyfr. Myślał, że jest intelektualistą, ale jego praca nie różniła się specjalnie od siedzenia na kasie w Biedronce. Może tym tylko, że do pracy chodził w garniturze. Urodziłem się w małym miasteczku. Niecałe 100 tysięcy osób. Jak na Polskę, jest to najgorsza z możliwości. Małe, aspirujące społeczeństwo, wiecznie pragnące być uznane za wartościowe, jednocześnie wiejące nudą i niechęcią. Nie różni się zbyt wiele od wsi, ale traci na swojskości, więc zostajesz w tym kontinuum, w którym jeszcze nie należysz do świata, ale już nie jesteś poza nim.
Uczyłem się średnio. Rodzicom to nie przeszkadzało, nie mieli jakichś specjalnych ambicji. Ja zresztą też nie. Po co się uczyć? Świat stoi na pieniądzach, a jakoś nie pamiętam, żeby Stephen Hawking kupił ostatnio jakąś wyspę. Pierwszą pracę zaliczyłem w wieku 15 lat. Byłem sprzedawcą i musiałem nauczyć się bratać z ludem, bo inaczej wybraliby tańszą opcję w postaci Małpki czy innego gównianego zwierzęcia. Musiałem wymyślić coś, żeby przychodzili do sklepiku osiedlowego. Dostawałem bowiem burę za każdym razem, gdy nie było klientów, toteż można sobie wyobrazić mniej więcej jakiego rodzaju był mój pracodawca. Nauczyłem się jednak wiele, bo już wtedy wiedziałem, że żeby wciskać ludziom kit, należy ich najpierw poznać. Uczyłem się więc na staruszkach, dzieciakach i menelach. Sprzedawałem babciom ciastka w „super promocji”, świeżo przywiezione, sam zamawiałem, specjalne gumy do żucia z jakimiś beznadziejnymi naklejkami z samochodami, co do których przekonałem lokalną młodzież, że jest to wyselekcjonowana kolekcja luksusowych aut z Ameryki. Menelom sprzedawałem zawsze to samo, ale oszukiwałem ich w ten sposób, że jak ci pajace wystawiali rękę, żeby podać mi pieniądze zawsze chowałem do kieszeni dodatkowe 20, 40 groszy. Nigdy więcej, bo zorientowaliby się nawet w tym swoim ciągu pijackim. Dawałem im w zamian, co jakiś czas szluga, którą to paczkę wcześniej ukradłem z domu. W ten sposób zawsze wracali, mimo że mieli poczucie, że w tym sklepie wydają trochę więcej. Może się wydawać, że brałem od nich mało, ale 20 groszy z każdej transakcji, których miałem wtedy z 20 dziennie to jakieś 4 dodatkowe złote na dzień, około 120 na miesiąc. W życiu bowiem trzeba myśleć perspektywicznie.
Dalej byłem w liceum były różne prace, nie ma co się rozwodzić. Szybko wyemigrowałem na studia do większego miasta, bo większe miasto zapewnia większe zarobki i większe kanty. Przez 3 lata oszukiwałem rodziców, że studiuję botanistykę, czy jak tam się to nazywało. Wysyłali mi jakieś półtora tysiąca miesięcznie na akademik i drobne wydatki. Zgadałem się jednym razem z gościem w barze studenckim, że jeśli kiedyś przyjadą w odwiedziny, wrzucimy tam na szybkości moje rzeczy i będziemy udawać, że mieszkam razem z nim. Nigdy nie przyjechali. Z drugiej strony, kto by ich potrzebował.
W mieście odżyłem nieco. Z zaoszczędzonych pieniędzy wynajmowałem sobie kawalerkę. Potrzebowałem własnego miejsca. Hodowałem tam marihuanę. Duży zarobek, szczególnie wśród tępych studenciaków, mało wysiłku, stosunkowo niskie ryzyko. Małe ilości, tyle tylko, żeby zarobić na własne mieszkanie. Dodatkowo pracowałem w sklepie elektronicznym, gdzie umówiłem się z szefem, że będzie mógł dawać mi mniej pieniędzy, jeśli oficjalnie da mi więcej. Z dilerki mogłem dostać całkiem sporo hajsu, ale nie były to czyste pieniądze, a wtedy jeszcze nie wiedziałem jak je dobrze zutylizować. Zgodził się. Brał resztę do kieszeni, nic poważnego. Co jakiś czas wpisywał mi premie.
Marihuana pozwoliła mi na zarobek rzędu kilku tysięcy miesięcznie. Pieniądze z tego wydawałem na bieżące potrzeby. Zainstalowałem też pakiet energooszczędnych żarówek, gdyż sadzonki musiały być nieustannie naświetlane, co mogłoby wzbudzić podejrzenia. Starałem się też nie jeść w domu i w ogóle mało czasu tam spędzać. Nie chciałem zbyt często mówić ludziom dzień dobry i do widzenia, nie potrzebowałem tego.

Po trzech latach mogłem sobie kupić całkiem spore mieszkanie w centrum miasta. Powiedziałem wtedy rodzicom, że rzucam studia i chcę założyć własny biznes. Na początku byli zdziwieni i próbowali mnie przekonać o tym „jak ważna jest edukacja w dzisiejszych czasach”, ale gdy zobaczyli mój apartament to przestali szczekać. W kupionym mieszkaniu nie miałem już marihuany. Wtedy, miałem już lepszy pomysł na rozwój.

2 komentarze:

  1. Hm, każdy jest Kowalem swojego losu. Na mnie robi wrażenia człowiek, nie jego rzeczy:-), one dziś są jutro ich nie ma, a człowiek z jego wiedza i obuciem zostaje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie napisane, nie wiem ile w tym autobiografii... Przypomnialy mi sie moje doswiadczenia z handlem, kiedy po kilku latach doszlam do wniosku, ze to zdecydowanie nie moj swiat, to ciagle udawanie i obowiazkowa uprzejmosc, mozna stracic szacunek do siebie. Zobaczymy jak potoczy sie Twoja opowiesc...

    OdpowiedzUsuń