Martwy fiolet arystokracji

Chciałbym tylko zaznaczyć, że wszystko o czym tutaj piszę wydarzyło się naprawdę albo nie, jakby były jakieś wątpliwości.

Może nie było to najcieplejsze lato, ale zimne lody i ciepłe gofry sprzedawane były wszędzie, praktycznie wszędzie, może nie do końca, ale w na tyle wielu miejscach, żeby to robiło zasadniczą różnicę w planowaniu własnych pomysłów letniskowych. Oczywiście należy robić wszystko co się da w celu uniknięcia tłumów ludzi, tych ludzi, którzy idą lewą stroną, mimo że chodzi się prawą, którzy stojąc w przejściu jedynym do przejścia, postanawiają zatrzymać się i porozglądać, w tym momencie, kiedy zdecydowanie nie powinni tego robić i to wszystko mimo usilnego niezauważania świata wokół w sytuacjach codziennych, fasad rzeczywistości, pod którymi kryją się kolejne nieoczywistości, nieistotne dla nich zupełnie w ciągu całego ich życia, ale zachwycające w momencie stania w przejściu. I ci tłoczący się turyści, którzy chodzą na tłumne wycieczki wokół pomników i zabytków zupełnie ich nieinteresujących, ale wiecznie, dzielnie trwający w postanowieniu, że każdą cząstkę świata należy przecież poznać, zobaczyć i nie zrozumieć. I ci obcokrajowcy, którzy przyjeżdżają tu, bo w moim kraju wszystko jest dla nich tanie, siedzą, piją i krzyczą mi do okna wieczorami swoje obcokrajowskie pieśni, a one nic dla mnie nie znaczą i na pewno znaczą mniej niż sen.
Ale było ciepło przecież – powtarzałem sobie jak ktoś, kto już nie ma czego powtarzać, bo wszystko go wnerwia, czyli, tak naprawdę, problem leży gdzie indziej, mianowicie w tym człowieku powtarzającym sobie te treści, bo skoro to normalne jest na całym świecie i zwykłe dla gatunku ludzkiego to skąd biorą się te wszystkie niechęci i lęki jak nie z człowieka, któremu przeszkadza stawanie w przejściu przez tych ludzi nie dlatego, że oni stoją w przejściu, ale dlatego, że on się wciąż gdzieś śpieszy i nie może nigdy przestać się spieszyć. Gdyby bowiem śpieszyć się nie musiał to te hordy uliczne i dla niego nabrałyby przecież wartości jak dla nich te fasady w momencie przejściowym, prawda? Przecież tam też są nieoczywistości, tam też są wieże psychologizmów bez pokrycia, tam również są gdzieś więźniowie języka, co można wyczytać z ich twarzy, powykręcanych, powyginanych w sardonicznych uśmiechach i turpistycznych zdziwieniach. Może gdyby ten dzień dla niego był dłuższy i służyłby mu za coś więcej niźli jedynie strach przed następnym to kopnąłby się w dupę i wrócił na drogę ku, tfu, szczęściu. Szczęściu? Może i jestem więźniem języka, może i jestem tym takim – o!, sobie człowiekiem, co sam nie może określić określenia, do którego zmierza, ku któremu dąży.
Ktoś mówił, że zbyt wiele negatywów, więc przejdźmy może gładko do historii.
Otóż, jest to lato, prawda, są ci ludzie, chodzą lewą stroną, noszą śmieszne kapelusze i klapki ze skarpetkami po ulicach i to jest ok, nie mam nic do tego. Są te obiekty noszone wiecznie w torebce albo w plecaku, jakaś woda, okulary przeciwsłoneczne, okulary przeciw widzeniu, kremy, aparaty, chusty, płaszcze (po co?), notesiki, telefony, ładowarki, słuchawki i ich brak w zestawie z irytacją, że się ich nie wzięło, bo teraz trzeba będzie, z nudów, rozmawiać, i cała reszta tałatajstwa, które człowiek sobą taszczy na takie wycieczki. Miało nie być negatywności, wiem, przechodzimy do historii.
Jestem ja, siedzę sobie w kawiarni i piszę wiersz o tym, że siedzę i piszę wiersz, bo jestem dość meta w swojej poezji, którą może piszę, a może nie, w zależności od interpretacji tego, czy jest pisaniem wierszy myślenie o słowach, ale nie tych literalnych, nie tych literkowych, tylko znaczeniach samych w sobie, te słowa opóźniających i bliższych im jednocześnie niż sam ich zapis, a następnie składanie ich w harmonijki i wypuszczanie jak ptaki do nieba, jak wtedy gdy papież zostaje wybrany (sprawdzić czy to prawda). Podchodzi do mnie kelnerka, gdy siedzę taki zamyślony i pyta czy podać coś jeszcze, ja mówię, że nie, dziękuję, po czym ona odchodzi, a ja wychodzę bez płacenia, bo nikt tego nie sprawdza, a jestem na tyle czysto ubrany, że jeśli mi się przypomni to powiem jej – och, mon Dieu, zapomniałem i dam jej te sześć złotych, niech ma, niech się cieszy. Zazwyczaj nie pytają. Jeżeli chodzi o schludność to wystarczy biała czysta koszula, rozpięta na dwa guziki od góry, jeden od dołu, chyba że zaczynają się dość nisko, to wtedy należy zapiąć, bo to już sugeruje słodkim paniom kelnerkom alkoholizm. Do tego krótkie spodenki z bawełny przed kolano, koloru beżowego, okulary przeciwsłoneczne typu pilot, słomkowy kapelusz i półbuty zamszowe, jasne, takie nie do chodzenia do roboty, ale raczej w okolicach plaży, takie buty dla kogoś, kto nigdy na plażę nie wchodzi, bo prędzej mu wybudują deptak do siedzenia w wiklinowym fotelu nad samym brzegiem morza i patrzeniem na przypływające i odpływające fale, w zupełnym niezrozumieniu tego zjawiska.
W każdym razie, po wyjściu z tej kawiarni i wejściu na wyjątkowo przyjemną ulicę mojego miasta, taką na modłę zachodnią, włoską, z ciosanymi kamieniami, które tworzą kamieniczki i kostką brukową wypukłą na tyle, by nikomu nie chciało się tam wjeżdżać autem. Ludzie uśmiechają się do siebie i mówią jakiś ekwiwalent ciao, kiedy w rzeczywistości mają to ciao na myśli przecież. I w tym tańcu, jakim jest omijanie kolejnych osób idących lewą stroną i stojących w przejściu, dochodzę do wody, rzeki, którą sobie wybrałem jako miejsce odpoczynku po trudach wymyślania wierszy składających się z tych znaczeń. Odpoczywam tam z alkoholem, chociaż nie, skreślić to, bez alkoholu, alkohol nie służyłby tej historii. Odpoczywam zatem i nagle, w momencie moich relaksacji popołudniowych, podchodzi do mnie kobieta dojrzała i patrzy mi się prosto w oczy. Mam oczy niebieskie, takie bezosobowe zupełnie, zawsze mówiłem matce, że wszyscy myślą, że jesteśmy socjopatami, ale tej pani to nie odrzuca i wpatruje się w moją twarz z zainteresowaniem, które graniczy z erotyką, ale nigdy nie jest tak blisko, żeby mieć pewność, więc zaczynam robić głupie miny, żeby ją zrazić, bo ta oto kobieta ma wyraźnie jakieś problemy. Ona jednak patrzy na mnie dziwnie wciąż i wciąż, nie odzywając się ani słowem. Zaczynam ją po chwili zauważać tak, jak nie widziałem jej jeszcze kiedy chciałem jedynie jej duch oddalić od siebie i wracać do przyjemnego świata jakim była moja popołudniowa monotonia. Kobieta dojrzała miała zielone oczy, czy można powiedzieć szmaragdowe? Możliwe, nawet nie z powodu koloru, ale specyficznego szlachectwa, które z niej biło i nie pozostawało złudzeń co do sposobu bycia i pewnej inteligencji charakteryzującej osoby urodzone z nazwiskiem znaczącym. Miała ciemne włosy, a ubrana była w dziką sukienkę, zwiewną, kolorów różnych, skupiających się jednakże w odcieniach fioletu i czerwieni, mieszających się i odbijających od siebie jak dwoje niedojrzałych kochanków, a to wszystko na tej dojrzałej kobiecie.
-Słucham? – powiedziałem do niej, nie wiem właściwie dlaczego.
-To prawda – odpowiedziała mi ona coś zupełnie sarkastycznego.
-Czegoś pani ode mnie chce albo potrzebuje? – zapytałem.
-Nie. Tak tylko patrzę.
-Teraz może pani odpowiedzieć głupim tekstem, ale prosiłbym, żeby pani tego nie robiła. Czy mógłbym zatem spytać dlaczego?
-Mógłby pan.
-Nie ma obejścia tego gówna.
-Pewnie jest.
-Pewnie jest.
-Dlaczego pani wpatruje się tak we mnie jakbym był obrazem jakimś i udawałaby pani w galerii, że ją porusza, kiedy nie porusza?
-Widzi pan – odpowiedziała i ziewnęła straszliwie, pokazując migdałki. Zupełnie nieuprzejmie. – Niewątpliwie jest pan interesującym człowiekiem, skoro schwycił pan moją uwagę.
Chciałem ucieszyć się komplementem, ale szybko się zreflektowałem, że tego rodzaju komplementy mają na coś na celu.
-A coś innego?
-Co innego?
-No jakiś inny powód, bo to było raczej kokieteryjne niż prawdziwe, a ja chciałbym wiedzieć coraz bardziej, bo wydaje mi się, że rozmijamy się w pewnych kwestiach.
-Jakich na przykład?
-Kokieterii.
-Czyżby?
-Naprawdę?
-Ha.

Po czym zamilkła. Zastanawiałem się co znaczyła ta durna rozmowa i kim jest ta kobieta, ale gdy tylko odwróciłem się to wciąż była w tym samym miejscu, więc stwierdziłem, że to jakaś wariatka, a nie widmo, które mogłoby rozpocząć jakąś przygodę i zdecydowałem się pójść do domu rozpalając zmysły obietnicami, by potem, jak w życiu zresztą, skończyć na niczym.

4 komentarze:

  1. Super się czytało, trochę jak wiersz poukładany z liter ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czasami niektóre sprawy, rozmowy mają sens tylko dla nas. Chociaż wydaje się coś na pierwszy rzut oka durne, to wcale takie nie jest i ma drugie dno :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Klapki do skarpetek to podobno krzyk mody.

    Fajny tekst, można się w nim zanurzyć jak w gorącym lecie.

    OdpowiedzUsuń