Ecce życie

Mordy martwe, pyski jakieś szarawe, te zmęczone oczy tą pracą, którą wykonuje się dla wykonywania się, dla umartwiania się wiecznego, jak dwa plus dwa, mówię ci, stary, dwa plus dwa. I te kolejki w kolejce, kolejką jadące tłumy wiecznie bezdennych problemów, pojawiających się po sobie już nawet nie jak grzyby, ale jak nudne konwersacje po deszczu ze zdziwieniem stwierdzając, że ecce słońce. Brudne siedzenia w brudnym stanie skupienia, niezapłacone kary za przejazd bez biletu, nieumyte okna, choć już jest czas na to przecież, ale CIĄGLE PADA, a ja ciągle siedzę w tej kolejce. Naprzeciw mnie siedzi chłopiec z obłąkanym wzrokiem, który liczy sobie zdrowaśki i patrzy co jakiś czas na mój zawszony pysk, swoim pyskiem szaleńczym, jak gdyby modlił się za mnie, więc mam ochotę wyrwać mu ten różaniec z ręki i wypierdolić przez okno, ale się stopuję, powoli, skutecznie zmierzam ku swojemu bezpiecznemu miejscu, aż w momencie najmniej spodziewanym ze wszystkich niespodziewanych momentów podchodzi do mnie pani kontrolerka, w niektórych miejscach nie mam zastrzeżeń, w innych mam za to ich bardzo wiele, brutalnie przerywając mi nienawiść i tylko myślę, że dziś obędzie się bez legitymacji, dziś da mi spokój, spojrzy na moje młode oblicze i pomyśli sobie – ma tyle, ile mógłby mieć, przecież nie oszukiwałby mnie jak ten, tamten, który. Zresztą nieważne – myśli sobie pani kontrolerka, spoglądając na moje oblicze parszywe i już prawie odpuszcza, gdyby nie oblicze szaleńcze, siedzące mnie naprzeciw, wpijające swoje wypielęgnowane palce w wyrobione, drewniane kulki, kuleczki.

DROGIE STRASZNIE

Pani kontrolerka wyciąga zatem ku mnie swoją dłoń, a następnie swoje słowo, które stać się ciałem musi, jasna rzecz, toteż gdy prosi mnie o moją legitymację uprawniającą do przejazdu, wyciągną martwą ręką mój martwy portfel z tylnej kieszeni, w której noszę tylko zło, podaję jej moje uprawnienia przejazdowe, uproszczenia przejezdniowe, z aktualną naklejką i aktualnym nazwiskiem, które jeszcze noszę na sobie i choć oblicze me zmieniło się nieco od czasu, w którym zdjęcie to zostało zrobione to, niewątpliwie, jest pewne podobieństwo między nami dwoma. Obaj nadal jemy i żyjemy, choć komórki nasze zupełnie z czego innego są stworzone, bo już siedem lat minęło i ja jestem zupełnie innym organizmem od tego tam, podobnego mnie, choć nie tak zepsutego jeszcze. Wszystko się zgadza? Tak, tak, zgadza się, powtarza jak mantrę to tak, tak, które przyspiesza koniec naszej rozmowy, straszliwą interakcję międzyludzką, na którą nie ma i nigdy nie było remedium w naszym wspólnym świecie. Uciekajmy od rozmów, bądźmy szybcy, nikt nie ma czasu na twoje pierdoły, mój drogi i moja droga. Za droga, zdecydowanie za droga.

Obłąkaniec opuścił mój przedział, zostałem zatem jedynie z okietowanym panem Ryszardem. Wiem, że to Rysiek z dwóch powodów. Po pierwsze, widać, że to fajny chłopak po 60-tce, a wszystkie fajne chłopaki to Ryśki, mocą logiki do mnie to doszło. Po drugie – dostał mandat za biletu brak, a miałem wyładowany telefon, co skutecznie uniemożliwiło mi niezwracanie na nic uwagi. Rysiek nie rozmawia ze mną, czyta gazetę, która podaje same fakty, nawet w nazwie ma FAKT, a z faktami się nie dyskutuje, toteż wybór lektury skłania do uszanowania stanowiska Ryszarda vel Ryśka. I patrzę tak na niego ze smutkiem i podziwem, na jego ortalion i adidasy, i nie mogę wyjść z podziwu nad jego niesamowitością. Jest on bowiem skrajnie typowym przedstawicielem pewnej klasy społecznej z tym całym dobytkiem swym, tą gazetą i dowodem osobistym trzymanym w kieszeni luźno (co jest już najgorszą z możliwych). Postanawiam więc napisać do niego list.

Szanowny Ryszardzie,
Nie znasz mnie i ja nie znam cię, ale siedziałem kiedyś obok ciebie, co czyni nas wręcz braćmi w dzisiejszych czasach. Trochę śmierdziałeś menelem, ale czego się spodziewać. Nie o tym chciałem zresztą. Bardzo mi brakuje osób takich jak ty, bo media nie mają już przykładów, więc cieszę się, że jesteś częścią problemu.

Z poważaniem,

Twój Współpasażer Prozaik (jak chuj)

Przed wyjściem podałem mu tylko list i wyszedłem szybko. Nie zwróciłem jednak uwagi na początek własnej narracji, w której to autor subtelnie lub też mniej wskazuje na fakt zatłoczenia środków komunikacji miejskiej toteż mój rzut w stronę Ryśka był dość ryzykowny, ba, nawet bardzo ryzykowny, gdyż zaraz po dokonaniu tego aktu wszetecznego, nie poruszyłem się ani o krok, tkwiąc w tłumnym tłumie.
Rysiek natomiast wziął mój list i dzięki nikomu składając czytał i śmiał się, mówiąc – Chcesz wpierdol, gościu?, co ujęło mnie troszku, bo przynajmniej nie było młody, co znaczyło, że społeczeństwo, a nawet jego margines uznało mnie już nie za przedmurze społeczeństwa, ale jego piękną część, pełnoprawnego obywatela z podatkami i wszystkim.

I tak stojąc nad własnym losem, wyzywając się z Ryszardem od kurw, pomyślałem – ecce życie, Marcelu, ecce życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz