A
te przepraszam zawieszone w powietrzu wiszą i wiszą. Zostają na twoim
curriculum vitae jak niezmywalna plama. Te wszystkie chwile, w których byłeś
podmiotem słabszym, który, by zostać na miejscu, musiał utrzymać się
łajzowatymi przeprosinami z uprzejmości, paskudnymi wybacz i nie chciałem cię
kłopotać, uśmierzającymi nie ból nawet, tylko samą skorupkę marnej egzystencji.
Nikt ci nie wybaczy przepraszam tak samo jak ktoś zawsze wybaczy ci morderstwo.
W
małej chatce żyłem sobie, gdzieś na uboczu od miasta, bo stroniłem od ludzi od
kiedy każda moja interakcja z nimi sprowadzała się do bolesnego, tego jednego,
bolesnego uczucia niespełnienia. Za każdym razem moja prawa strona bolała mnie,
ta prawa symboliczna, bo nie mogłem wykrzesać z siebie kamienia nerkowego męskości,
a przynajmniej tak mi się wydawało. Wydawało mi się, ze te kamienie mogę tylko urodzić,
więc przepraszałem i kajałem się kiedy tylko miałem na to okazję. Czasami usprawiedliwiałem
się, że ukrywam tym podłość swojego charakteru, ale tak naprawdę to przyćmiewający
wszystkie zmysły społeczne strach powodujący mną, więcej, przyczyniający mnie.
Czasami
jedynie jeździłem do miasta po jakieś zakupy, co by nie umrzeć przedwcześnie,
choć, jak wielokrotnie się zastanawiałem, co to by znaczyło przedwcześnie umrzeć,
gdy nie ma się do zaoferowania nawet początkowej wartości. Spotykałem w tych
sklepach kobiece kobiety i męskich mężczyzn, czy też większość będącą gdzieś w
pomiędzy, starałem się ich nie denerwować i jednocześnie, tylko mimicznie,
próbowałem uzmysłowić im moją do nich pogardę. Tak, to prawda, przyznaję się,
byłem tchórzem, który za napletkiem sprawiedliwości krył tylko swoją
nieużyteczność. Narząd impotenta wszechświata. Jak to źle brzmi nawet w
niczyich ustach.
Magiczne
słowa, tak uczyli nas w dzieciństwie. Przyuczali nas do zbiorczej
bezużyteczności. Kto bowiem używa tych słów w świecie, który zwykliśmy nazywać
rzeczywistym, jest tylko pustą marionetką bez charakteru. Ci, którzy nie
dziękują, wiedzą, że im się to należy. Nie przepraszają, bo biorą
odpowiedzialność za samych siebie. I nie proszą, bo prośby są dla słabych.
Żyłem
tak w swojej samotni przez wiele lat. Zajmowałem się różnymi rzeczami. Jako że
byłem dość oczytany, recenzowałem książki dla lokalnej gazety. Starczało mi to
na papierosy, kawę i alkohol. Jadłem niewiele. Żyłem na używkach dla dorosłych,
bo choć tyle było mi dane posmakować odpowiedzialności człowieczej, jaka świerzbi
co bardziej wyraziste mordy. Do czasu.
Upadek
czytelnictwa był dla mnie jednocześnie przekleństwem i darem. Nie mogłem rzecz
jasna recenzować książek, skoro nikt książek nie czytał, ale jednocześnie, nie
mogłem również żyć tym samym próżniaczym życiem, które dotychczas stanowiło
nieprzyjemną, ale stabilną alternatywę dla wysilenia się i spotkania z ludźmi w
ukwieconym konwenansie hipokryzji. Niewątpliwie, nie wątpiłem nawet w
najnormalniejsze z potrzeb ludzkich i uzasadnienia tych, dla mnie jakże kretyńskich,
zasad i obyczajności, aczkolwiek nie mogłem wzbić się na wyżynę, z której
byłoby to dla mnie na tyle oczywiste, że aż potrzebne. Próżno przypominałem
sobie czasy dziecinne, jeszcze przed koszmarem socjalizacji, gdy działałem na
podstawie bodźców podstawianych mi pod nos, a nie, jak obecnie, porażającej
członki świadomości. Dlatego gdy partia ogłosiła zakaz lektury, byłem dość rad.
Więcej, cało to palenie tego, na czym zależało mi najbardziej w życiu, dało ten
przyjemny efekt bycia na samym dnie, z którego można zrobić tylko cokolwiek. Byłem
podstawiony pod ścianą, toteż jedynym sensownym wyjściem było wyjście na ulicę,
prosto w was, ludzie, w całą masę was.
-Przepraszam,
czy ma pan może zapalniczkę? – zapytał mnie ktoś na ulicy. Ktoś niepozorny, a
jednocześnie ważny, bo swoimi przeprosinami wstępnymi wyzwolił mnie z poczucia,
że te przeprosiny zaistnieć muszą w naszej konwersacji, co by jasnym było, że
przeprasza się za własne istnienie.
-Nie.
spierdalaj. – odpowiedziałem.
Mężczyzna
spojrzał na mnie długo i wymownie, ze zdziwieniem i lekkim przestrachem. Uspokoił
następnie swoją twarz, by obdarzyć mnie sardonicznym uśmieszkiem całkowicie
zmieniającym jego osobowość.
-Tak
też myślałem. Tak też myślałem, że już ci przeszło – odpowiedział, sięgając do
kieszeni po zapalniczkę. Spojrzałem na niego z lekkim niedowierzaniem, starając
się jednak utrzymać na twarzy nieokiełznaną pogardę.
-Tak
myślałeś? – zapytałem – Tak myślałeś, że coś mi już przeszło, ty, który nigdy
wcześniej mnie nie widziałeś.
W
międzyczasie mężczyzna wyciągnął cygaro, zapalił je i porządnie się zaciągnął.
-Owszem,
myślałem, że już ci przeszło, ale to nie jest tak, że nigdy wcześniej cię nie
widziałem. – odpowiedział.
-Co
masz na myśli? – zapytałem ja albo nawet mięśnie mojej twarzy szybciej
potrzebowały odpowiedzi na to niż sam byłem w stanie o tym pomyśleć.
-Wszyscy
cię znamy. – odpowiedział – Oswald na przykład twierdził, że nigdy ci się nie
uda przekroczyć progu świadomości. Ja natomiast, byłem przekonany, że dasz
radę.
-Kim
jest Oswald i kim jesteście wy? – spytało coś za mnie, po raz kolejny więżąc mnie
w mojej własnej skorupce.
-Po
prostu pilnujemy się nawzajem, ok? Jesteśmy istotą społeczną, wszyscy razem. –
zaśmiał się i walnął mnie pięścią prosto w skroń.
Gdy
ocknąłem się, byłem przywiązany do łóżka, a wokół mnie unosił się paskudny
zapach ciężkich perfum. Ból głowy nie ustępował, tylko modyfikował się od
pulsowania, przez rwanie, do nieustępliwego stukania w podstawę czaszki.
-Gdzie
jestem? – krzyknęło coś za mnie w eter.
Puste
ściany odpowiedziały jedynie przyciężkawym echem. Próbowałem się rozejrzeć, ale
wszędzie było to samo nic, które widziałem leżąc na wznak, więc porzuciłem zbędne
próby. Nie wiem ile tam spędziłem zanim ktoś przyszedł. Dzień? Tydzień? Może
miesiąc. Kroplówka sączyła we mnie soki, ale była to najgorsza z możliwych
tortur. Zęby bolały mnie okrutnie, a suche gardło domagało się wody. Gdy w
końcu przyszedł ktoś do mojej sali tortur nawet mnie to nie poruszyło.
-Przepraszam,
masz może zapalniczkę – powiedział głos sarkastycznie. Nie mogłem wydobyć z
siebie słowa. Mężczyzna zbliżył się do mnie na odległość kilku tylko centymetrów,
tak, że widziałem jedynie rozmazane kontury jego twarzy. Splunął na mnie, a
następnie odłączył kroplówkę rozwiązał moje więzy i położył na podłodze wodę. Próbowałem
się poruszyć, ale moje odrętwiałe ciało nie było w stanie nawet drgnąć. Stoczyłem
się tylko z łózka, próbując rozpaczliwie dotoczyć się do upragnionej butelki.
Myślałem tylko o jednym. W momencie, gdy odzyskam władzę nad swoim ciałem,
zamorduję tego skurwysyna. Nie mogłem jednak nic zrobić, patrzyłem więc na
niego tylko z nienawiścią i chciałem, by ta nienawiść stała się echem w jego
głowie. By ten podły, jebany skurwiel poczuł potężne uczucie, które mną targało,
by wziął to do siebie i połknął, by wyżył się potem na swojej żonie, swojej
kochance, swoich dzieciach, by cały ten parszywy jebany klan zapierdolić,
zmieść z powierzchni ziemi to bezużyteczne, ludzkie ścierwo.
-No
– zaczął – więc jak już umiesz sobie radzić to radzić sobie sam.
I
wyszedł.
Czy to jakaś część całości?
OdpowiedzUsuńDość niezwykły kawałek prozy.
Hmm... Zdecydowanie nie jest to literatura, po którą sięgam. Pytanie Iwony dość zasadne; mi to wygląda na część czegoś większego. Może lepiej podzielić się całością, niż fragmentami, które trudno ocenić?
OdpowiedzUsuń