Umówiliśmy
się na wieczorne piwo do Bruderschafta. Byliśmy obaj zmęczeni, bo nie dość, że
całościowo jesteśmy jebani przez polski rynek pracy to w dodatku obaj mamy problemy
ze snem. Musiałem chwilę poczekać na K., więc kontemplowałem w zaciszu palarni
papierosy. Camele mają teraz kolorowe paczki. Festiwal śmierci – pomyślałem zapalając
kolejnego z niejaką dumą, bo tylko w tych krótkich momentach nikotynowych
czułem się chociaż trochę artystycznie. Zamówiłem jedno piwo, którego koszt to
osiem złotych. To zdecydowanie za dużo jak na mój budżet, ale oszczędzam na
takich rzeczach jak książki, bo chodzę to lokalnej biblioteki, a, nie wiem czy
zdajecie sobie z tego sprawę, jest dużo książek na napisanych przed 2017, które
są całkiem dobre. Oszczędzam też na jedzeniu, robiąc sobie wielkie gary sosu do
spaghetti, czy chilli con carne, które starczają mi na kilka dni. Koszt to
20-25 złotych za takie cudo. Koszt trzech piw to tyle samo. Kto tu jest idiotą?
Z
półmroku wytacza się koleś ubrany w kowbojskie ciuszki. Ma na głowie kapelusz,
a na nosie okulary przeciwsłoneczne,
mimo że siedzimy w piwnicy. Siwe włosy sięgają mu ramion. Patrzy się na mnie
przez chwilę, po czym siada do stolika obok i zaczyna coś tam mamrotać. Niewątpliwie
jest pijany. Ja natomiast jestem jednak na tyle trzeźwy, że jeszcze nie doceniam
otchłani, której ten człowiek dał się pochłonąć, co jego ogólnemu odbiorowi
nadaje posmak wręcz romantyczny. Popijam swoją schłodzoną łomżę z kija za osiem
złotych, myśląc jedynie o tych ośmiu złotych, nadziejując się tym, że może uda
mi się namówić K. na opuszczenie tego szanownego lokalu w celu konsumpcji w
wersji eco, nad Motławą.
Leniwe
minuty prześlizgują mi się pomiędzy jednym papierosem a drugim, jedną nostalgią
a kolejną. Zaburza mi to wszystko jeden z tych, których się kiedyś znało i
miało nadzieję nie spotkać już nigdy więcej, który to wyciąga mnie na piwo do
cyka. Mówi, że stawia. Piszę zatem do K., że nie będę w stanie się z nim
spotkać, bo wypadło mi to nienazwane coś i wychodzę razem z tym kumplem,
kolegą, zjawą przeszłości.
-Słuchaj,
muszę z tobą pogadać, bo zaraz komuś przypierdolę. – zaczyna dość optymistycznie,
w tle słychać gdzieś buńczuczność oraz nadzieję na to, że ta rozmowa uchroni
kogokolwiek od pięści F. Właściwie R., bo wszyscy tak się do niego zwracają.
-Coś
się stało? – pytam zupełnie niezaskoczony.
-Wyobraź
sobie, że ten skurwiel, który kiedyś z W., on pracuje tutaj, czaisz, zaraz obok
i nie wiem co mam zrobić.
-Ale
co on z nią?
-Ona
się z nim pieprzyła jak byliśmy razem.
-To
nie jest w takim razie jej wina bardziej niż jego. Czemu chcesz akurat jego
bić, może on nawet nie wiedział?
-Wiedział.
I dlatego właśnie
-Ale
czy czasem to i tak nie jest jej wina, że się dała zbałamucić?
-Nie
pomagasz.
Wiedziałem,
że nie pomagam, ale tego wieczoru wszystko jawiło mi się w perspektywie jak
najbardziej zbliżonej do obiektywnej, wiec nie zważałem na drobne przesunięcia,
takie jak uprzejmość, wyrozumiałość, czy empatia. Byłem zdeterminowany, chcąc
dotrzeć do sedna materii wyrywałem z niego strzępy kolejnych informacji, by na
tej podstawie wyrobić sobie odpowiedzialną i rzetelną opinie na temat całego
zdarzenia.
Zaśmiałem
się zaraz po tym, gdy przyszło mi to do głowy. R. opowiedział mi ze szczegółami
historię zdrad swojej byłej, niechęci wobec niej i kolejnych powrotów. Tego, że
spędzili ze sobą swoje chwile najlepsze i najgorsze. Spojrzałem jego oczami na
swoje życie i stwierdziłem z bólem, że nic mną w sumie nie targa. Jedyne co mam
to ten żal do świata dziecięcy i obiektywną perspektywę, z której się śmieję. A
wokół mnie wszyscy rzucani są o ścianę rzeczywistości jakąś siłą, która ich
pcha i garnie, gdy ja siedzę sobie w suflerce i sam podpowiadam sobie kwestie.
-Nie
wytrzymam, rozumiesz? – kontynuował R. coraz bardziej podniesionym głosem. –
Nie wytrzymam. Dorwę skurwysyna
Nie
słuchałem dalej, bo powtarzał kilkukrotnie to samo, a ja nie jestem człowiekiem
lubującym się w powtórzeniach niebędących tym jakże niedocenianym zabiegiem
artystycznym. Próbowałem przeciągnąć go jeszcze przez chwilę, żeby naciągnąć go
na jeszcze jednego browca, ale po spiciu tego jednego wyciągnął mnie za kurtkę
i pobiegł w kierunku pubu. Człapałem za nim, gdy tłumaczył mi meandry ciosu, jaki
ma zamiar zadać rzeczonemu skurwysynowi. Stwierdził bowiem, że najlepiej jest
go walnąć z zaskoczenia, zaciskając pięść zaraz przed uderzeniem. Stwierdziłem,
że to głupie i lepiej jest wziąć do ręki zapalniczkę. Jest lepszy ścisk –
powiedziałem mu, choć sam nie wiem czy to jest prawda. Upiorne chmury nad
Gdańskiem wskazywały już dom, tak samo jak epileptyczne ruchy R., który biegał
i skakał wokół mnie, jak gdyby próbował przekonać do tego niecnego aktu zarówno
moje prawe jak lewe ucho. Gdy doszliśmy już do baru, poprosił, żebym poczekał
na zewnątrz jakby coś się działo.
Stanąłem
pod murkiem i chciałem zapalić kolejnego papierosa, kiedy to zorientowałem się,
że już nie mam żadnych. Wiedziałem, że R. ma jeszcze całą paczkę, więc czekałem
na niego w nadziei, że w końcu wyjdzie i na koniec poczęstuje mnie jeszcze
jednym. Camele mają kolorowe paczki. Festyn śmierci – przypomniałem sobie.
W
końcu wyszli, trzymając się za barki. R. chciał zrobić ze mnie rozjemcę, więc
przez chwilę staliśmy przed wejściem do baru i dyskutowaliśmy o tym, czy ona
jest jednak szmatą, czy też on jest jednak skurwysynem. W końcu doszli do
wniosku, że sami muszą to przegadać. Na odchodne rzuciłem jeszcze do R., czy ma
może papierosa, ale tylko machnął ręką na mnie i poszedł z tym gościem. Spojrzałem
na niego z dezaprobatą, na jaką jedynie stać biednego, któremu odmawia się na
ulicy. Tego wieczoru już nic nie mogło mnie spotkać, więc spokojnym krokiem
poszedłem w kierunku domu. Na uszach brzmiały mi piosenki Wysockiego, z innego
świata wywołujące mnie do siebie.
K.
Wow, przyzwyczajona do wszechobecnych kolorowych obrazków, poczułam się mile zaskoczona odwiedzając ten blog. Bardzo przyjemnie czyta się publikowane w ten sposób treści :)
OdpowiedzUsuń