Dzienniczek człowieka: uwagi

Pobudka godzina siódma. Po tym kawa. Po kawie brak zobowiązań przekształcający się powoli w gorejące zobowiązanie, pragnienie nie do powstrzymania bycia zajętym czymś i jednoczesna ucieczka w przyjazne ramiona lenistwa i niechęci. Początki bywają trudne, jeszcze gorsze są środki, a końce wszystkich sytuacji są estetycznie zakończone języczkami przy a i e. I wciąż nie wiadomo za co się zabrać w tym dusznym pokoju, którego nikt nie chce wietrzyć.
Poranki mają jednak swoje zalety. Poranna ulica jest zupełnie innym zjawiskiem niż ta, którą widzi się o dwunastej. Puste ulice, po których mieszają się ci idący do pracy i ci, którzy mają zamiar kiedyś z niej nie wrócić. Jakkolwiek by tego nie interpretować, ta pustka i bycie w tym słynnym nie-miejscu, poczekalni wyzutej z bezużytecznego relaksu spacerowego, jakim obłożona jest ulica o godzinie dwunastej, jest fascynującym, martwym obiektem, w którym estetyka śmierci łączy się z estetyką oficjalności. Kurz spod butów skazany na zapomnienie od zawsze na zawsze tylko czeka na te ważne sytuacji, w których dziecko upadnie na podłogę i zetrze sobie twarz. A ziemia nasyci się krwią z dziecięcego policzka.
Codzienna błahość jest jednak na tyle codzienna, na ile można ją uznać za wartościową. Wartościową w tym perwersyjnym znaczeniu „uważności” ściśle monitorującej każdy szczegół w nadziei na znalezienie pewnego punktu wspólnego wszystkim rzeczom, wszystkim istnieniom, o których można powiedzieć, że partycypują w tej absurdalnej tajemnicy.
Poparzyłem sobie usta kawą, ciężko mi się myśli. Złapałem się na tej oniryczności, w którą niektórzy poeci wchodzą w ostatnim stadium swojego myślenia, gdy to już nie coś z nich wychodzi, ale swoją cząstkę wsadzają do materiału tworzonego i  oglądamy ich wątrobę, nerkę, płuco oraz kawałki napletka pozostawione gdzieniegdzie (bo trzeba zawsze interpretować wszystko przez seks i śmierć, prawda?).
Może to stadium zbędne, może to stadium konieczne, właściwie nie ma to większego znaczenia, tak czuję się, a tym swoim eterycznym niepanowaniem nad własną narracją czekam jedynie na odstrzał pierdoletto intelektualnego, któremu się poddaję i jakiś, co ciekawszy, wniosek na temat rzeczywistości, która jednocześnie jest i staje się moją własnością. Bo taki mam chytry plan, żeby kiedyś rzeczywistość kreować na swój anty-obraz i podobieństwo, skupiając wokół siebie poniektórych ciekawszych, w megalomanii zaplątany, tworzyć struktury artystyczne. Siedzieć w kawiarni o 19 w niedzielę i wiedzieć, ze ktoś, kogo znam, przechodzić będzie tamtędy, że przysiądzie się do kiesko sklejonego stolika z IKEI i zacznie mi opowiadać o czymś ciekawym i mniej ciekawym, o swojej samotności i nieumiejętności rozmawiania ze swoją drugą połówką o kochance.
Nie wiem o co chodzi. Polecam kawę w temperaturze 80 stopni, nie-kupowanie białego pieczywa, bo brzuch boli i żeby coś zrobić w końcu ze swoim życiem, bo co to ma być, że się takim jest. Martwe morze może.


K.

3 komentarze:

  1. nie wiem, czy miał to być leniwy wyrzyg intelektualny o niemocy, porankach i sensie działania, ale poczułam ogromną ochotę na ucieczkę w ramiona lenistwa, najlepiej w łóżku.

    OdpowiedzUsuń
  2. W radiu ponoć trzeba mieć sporo odwagi, żeby zaproponować audycję bez muzycznych przerywników. Chyba pierwszy raz spotykam się z blogiem, na którym tak wiele treści i żadnego zdjęcia. Brawo za opis ulic o poranku.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawy wpis, ale wymaga skupienia i dużej uwagi.
    Lubię takie nietypowo typowe teksty.
    "żeby coś zrobić w końcu ze swoim życiem, bo co to ma być, że się takim jest. Martwe morze może." - świetne. Gratuluję geniuszu i umiejętności zabawy słowem.

    OdpowiedzUsuń