Plac Cebo

Godzina czwarta trzydzieści. Rano. Czekam na ważną przesyłkę, o której nie mogę mówić za wiele. To tajemnica. Musze mieć swoją tajemnice, bo bez tego będę czuł się bezosobowy, nijaki. Bez swojej tajemnicy nie będę. Przez okno, w które wpatruje się ze stoickim spokojem, przenikają pierwsze słoneczne promienie. Na ulicach jest jeszcze trochę ludzi, którzy poprzedniego wieczoru nie zdążyli wrócić do domu. Małe stworzenia tego świata, które kręcą się po naszym horyzoncie w poczuciu, ż///e będąc zagrożeniem, pozbawiają się zagrożenia.
W moim pokoju jest duszno, bo nie otwieram okien. Ciągle jest mi zimno, ale to nie jest jedyny powód. Boję się wszelkiego robactwa. Gdybym miał walczyć z tygrysem to walczyłbym z tygrysem, zasady są jasne dla wszystkich. Ale z robactwem? Nigdy nie wiesz. Cichy morderca, który nigdy nie wybacza. Zupełnie jak człowiek.
Ona jeszcze śpi. Ułożyła się w małą literkę ha na łóżku. Śpi z otwartymi ustami. W nocy trochę się kręciła, pewnie miała zły sen. Ostatnio często ma złe sny. Martwi się o mnie. Mówi, że te tajemnicze przesyłki to jakiś absurd. I tak nie stać nas na wiele. Gdybym chociaż jej powiedział co w nich jest to może by zrozumiała, ale jak siedzę taki tajemniczy to sprawia, że ona się tylko irytuje. Irytuje się też, bo nienawidzi swojej pracy. Siedzi w niej osiem godzin każdego dnia, kiedy ja spędzam poranki na spaniu, a popołudnia na lekturze. I, oczywiście, na moich paczkach. Mówi, że nienawidzi swojej pracy, bo nie wie po co ona tam jest. Zarabia na to, żeby ktoś miał więcej pieniędzy i tyle. Nie ma z tego nic, żadnych perspektyw, dostaje tylko tyle, żeby przeżyć. I co dalej? Co jeśli przeżyje? – pyta mnie, a ja nie potrafię jej odpowiedzieć. Właściwie to nic myślę, ale szybko odganiam od siebie te myśli, bo zajmują zbyt wiele dnia i zbyt wiele nocy.
Długo musiałem się kłócić z firmą kurierską, żeby zgodziła się przywozić moje paczki o czwartej nad ranem. Zgodzili się w końcu, kiedy zaproponowałem dwieście procent ceny początkowej. Nie mogłem jednak wyobrazić sobie otrzymywania tych paczek o jakiejkolwiek innej porze. Po części, nie chciałem, żeby była przy tym Ona. Wiem jak czasami myszkuje po domu, próbując znaleźć zawartość tych paczek, czy same paczki, ale ja jestem sprytny. Spotykam się z kurierem pod blokiem, odbieram paczkę i od razu chowam zawartość.
Właśnie zresztą podjeżdża. Zakładam szybko buty, starając się wywołać jak najmniej hałasu. Wrzucam kurtkę i wychodzę z domu. Nie zagaduję do kuriera, daję mu szybko pieniądze i zabieram opakowanie. Idę, podniecony, przez park nieopodal mojego domu, ciesząc się jak dziecko do swojej paczki. Do swojej tajemnicy.
Siadam na mojej ulubionej ławce. Znajduje się ona w idealnym dla mnie miejscu, bo nie widać, że ktoś na niej siedzi, gdy przechodzisz ścieżką obok. Jest wciśnięta jakoś między żywopłotami. Wyciągam z kieszeni mały nożyk i rozcinam opakowanie. I nagle wszystko staje się jasne, nagle problemy przestają być problemami, ulatują lekko w powietrze, krążą chwilę koło mnie, a potem zniechęcone znikają. Napełniam się swoim wynalezionym znaczeniem, moim specjalnie zaprojektowanym sensem, który otrzymuje raz w tygodniu. Jestem ćpunem narkotyku własnej produkcji, zachwycam się jego prostotą i jednocześnie pięknem świata, który pozwolił mi na jego wyprodukowanie. Zachwycam się tym, że żyję, ze mogę jeść co mi się podoba, że mogę tańczyć i śpiewać, nawet jeżeli komuś wydaje się to kretyńskie. Patrzę na swoje młode ciało, które może jeszcze tak wiele i uzmysławiam sobie jego możliwości, od stóp, do głowy, poprzez serce pompujące moją krew, płuca napełnione powietrzem, silne ręce, wszystko, wszystko mnie zachwyca. Zaczynam dostrzegać moje możliwości, przecież mogę zostać każdym, przecież moje życie jeszcze się nie skończyło. Mam tyle perspektyw. Mogę zostać już tym, niech będzie, prawnikiem i znaleźć może w tym coś przyjemnego. Mogę iść na inne studia i pracować, żeby się utrzymać, a potem robić coś niesamowitego w międzyczasie. Mogę poznać jeszcze tylu ludzi, którzy zmienią moje zdanie, w wielkim wszechświecie fluktuacji człowieczych doznań, mogę…
-Co tam jest?
Podnoszę przestraszony wzrok i nie mogę już nic. Wszystkie siły, które zbierałem na cały tydzień nagle opadają, a ja staję się cieniem samego siebie, cieniem niedokładnym, wieczornym. Patrzę jeszcze raz na nią, na siebie, patrzę na pudełko i na wszystko co zostało mi zabrane tą jedną dywersją, której nigdy nie wybaczę.
Płaczę.
Ona podchodzi do mnie, zabiera mi moje pudełko, ale ja już go nie chcę, ono dla mnie straciło już swoją wartość, teraz jest tylko brzemieniem i zostaw mnie, zostaw, nie potrzebuję twojej litości
-I co ty robisz z tymi śnieżnymi kulami.
Nie mogę wykrztusić z siebie słowa, tylko patrzę na swoje łzy, które spadają na ziemię i patrzę na swoją spontaniczność, której już nigdy mieć nie będę, na swoją wściekłość, której już nigdy nie zbudzę, na moją męskość utraconą wraz z poczuciem cotygodniowego człowieczeństwa i nagle wraca to wszystko do mnie ze zdwojoną siłą. Łapię się za brzuch i rzygam przed siebie, pluję, padam na cztery. Oddycham głęboko, ona się nade mną pochyla, ale ja nie potrzebuję pochylenia, ja potrzebuję siły. I w ironicznym manifeście własnej porażki wstaję, podchodzę do ławki, łapię swoją kulę śnieżną i mówię do niej
-Właśnie to

Po czym roztrzaskuję ją o chodnik.

F.

5 komentarzy:

  1. Nie rozumiem, jak ludzie mogą pracować w miejscu, którego nienawidzą... Ładnie budujesz zdania. Naprawdę masz talent <3

    OdpowiedzUsuń
  2. O, kocham takie niewyjaśnione teksty, które pozostawiają z niedosytem i mnóstwem pytań. Bardzo dobrze zbudowane napięcie. Super, podoba mi się :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wciągnęłam się i to bardzo! Świetnie napisane, masz talent :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie każdy może być Twoim czytelnikiem, bardzo oryginalny styl pisania. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie każdy może być Twoim czytelnikiem, bardzo oryginalny styl pisania. :)

    OdpowiedzUsuń