Unniewolniony

Burzliwe przejścia z małego przedsiębiorstwa intelektualnego do większego sa zawsze męczące. Jak odpryski lakieru zdziera się z człowieka warstwa pierdoletto, uznawanego wcześniej za objawioną prawdę, której nigdy nie odważył się sprawdzić. Bujne pola gówna kiełkują w jego głowie i zastanawiająco szybko rozprzestrzeniają się na podobnie niedoinformowane społeczeństwo czekające jedynie na proste i oczywiste rozwiązanie – za tym stoi JEDEN. Jedna osoba, jedna korporacja, jedna ustawa, jedna rodzina. Jeden. Roztrzepanie jakim jest świat nie jest po myśli ludzi żyjących w podobnym roztrzepaniu toteż wizualizują sobie JEDNEGO, który wszystko to ogarnia z góry i psuje im szyki. Dużo łatwiej bowiem funkcjonować, gdy odpowiedzialność za siebie zrzucona jest na przemyślaną strukturę wkładania kijków między szprychy roweru niż własną nieudolność.
P. myślał o tym podobnie. Oczywiście, nie mogę podać jego prawdziwego nazwiska, gdyż okazał się zbyt potężną postacią współczesności, ażebym miał w ogóle jakieś podejście do tego człowieka, nie chcę zresztą, sam z siebie, robić sobie problemów, żyjąc dość marnie przecież już teraz. P. w każdym razie rozumiał to jak nikt inny. Nie potrzebujemy planu, nie potrzebujemy sensu. Potrzebujemy JEDNEGO. I JEDNEGO znalazł w sobie. Rozpoczynał od różnego rodzaju kultów, które szybko zakładał i równie szybko je kasował, gdy zdobył odpowiednio znaczącą fortunę. Był wśród tego kult sprawności fizycznej, kult jogurtów, kult aplikacji mobilnych, kult celebrytów. Wyznaczał zawsze do tego jakąś twarz i odpowiednio rozdrabniał je na różne regiony świata, podtrzymując jednak obraną przez siebie ideologię. Nie wątpił bowiem, ze to jeszcze nie jest to, czego potrzebuje. Stanie się JEDNYM wymaga bowiem poparcia całego świata, a nie tylko grupki zainteresowanych. Kontynuował zatem kolejne i następne, zawsze odpowiednio wyważając pomiędzy atrakcyjnością i nieprzydatnością danego pomysłu. Zawsze miał argumenty niepodważalne, czy to zdrowotne, czy to związane z postępem technologicznym „którego już nie zatrzymacie”; równie często jednak rzucał na pożarcie krytykom wszelkiego rodzaju nierozumienie esencji kultu i tradycjonalizm trzymający współczesność w ciemnicy przeszłości. Jak można zauważyć, nie dało się z tym człowiekiem zwyciężyć.
Wszystko to jednak było planem A i każdy z kolejnych kultów mnożących się w przestrzeni publicznej był tylko rozgrzewką. P. chciał w końcu zdominować świat, a tego nie da się zrobić w dzień. Lubił powtarzać sobie, że nawet Bóg potrzebował tygodnia, więc on – Jego stworzenie – by wejść na ten sam poziom będzie potrzebował dekad. Ale na ten sam poziom wejdzie. Megalomania wśród wielkich ludzi właściwie nie jest chorobą – lubił sobie powtarzać – ale konstatacją faktu. Ja stworzyłem was, ja jestem waszym Papa. Chrońcie się w moim cieniu, który tak szczodrze na was rzucam.
Czas jednak naglił go wewnętrznie, a rezultaty, choć obiecujące, nie dawały mu odpowiedniej satysfakcji. Z nudów przyspieszał coraz bardziej wzloty i upadki tworzonych przez siebie kultów, kierował wzrok ludzkości raz na to, raz na inne zjawisko, bawiąc się ludzkim zmęczeniem. Zaczął nawet dywersyfikować swoje pomysły i przerzucał pomiędzy państwami różne kulturalne odrębności i kazał im kiełkować na obcej ziemi, by w momencie osiągnięcia przez nie swego rodzaju kulminacji, ściąć je bezpardonowo różnymi zarzutami zdrowotnymi czy brakiem subtelności wobec (wiekowych przecież) kultur.
Aż w końcu, wielki P., wielki prestidigitator ludzkich gustów wyszedł z cienia i wskazał palcem światu własne oblicze. Bez dodawania zbędnych haseł, bez upajania się sobą, wysłał jedynie swoją twarz z podpisem – JEDEN. Cały świat znieruchomiał. W oczekiwaniu na kolejną modę, kolejne okultowanie naszej wspólnej rzeczywistości otrzymaliśmy w to miejsce – to. Tego. Jego? I wtedy, na całym globie, wybuchł śmiech. Śmiali się Azjaci, Europejczycy, niscy, wysocy, kobiety, mężczyźni, czarni, biali, Eskimosi i Australijczycy. Cały świat zjednoczył się w potężnym uśmiechu ironii na widok twarzy tego starszego już mężczyzny. Siła śmiechu była tak zniewalająca, że zakończyła wojny, gdyż żołnierze pogrążeni w żenadzie nie mogli na poważnie wyjść i zacząć zabijać wrogów. Kłamcy nie mogli już poważnie traktować kłamstwa, złodzieje nie chcieli już kraść, widząc w tym wszystkim bezsensowność. Rzeczy, które kiedyś stanowiły wartość okazały się tym, czym były naprawdę, bezużytecznym szmelcem, nikomu niepotrzebnym. Telewizje poczuły się nagie i przestały emitować propagandę oraz żenujące programy rozrywkowe. Nikt, na całym świecie, nie mógł wrócić do swoich złych przyzwyczajeń, gdyż potęga żenady zaprezentowana w tym jednym momencie całemu światu była po prostu obezwładniająca. Na całym globie zapanowało człowieczeństwo. Zajęło miejsce efemeryczności i zakłamaniu, miejsce wiecznego oszukiwania się i braku zrozumienia. Poziom żenady był nie do udźwignięcia i wobec takiego przeciwnika ludzkość skapitulowała.
P. siedział w tym czasie w swojej kawalerce. Stał się pośmiewiskiem i wyzwolicielem całego świata. Nie do końca wiedział co o tym sądzić. Zbijał na telefonie bąbelki, przegryzając to bezglutenowym pieczywem i popijając kraftowym browarem. Pomyślał sobie jeszcze – z miejsca, w którym stałem nie dało się popełnić błędu. Szybko jednak o tym zapomniał, dostając się na poziom z magicznymi kulkami, które zmieniały kolor w trakcie gry.


F.

4 komentarze:

  1. Przydałoby się, że świat zalała taka fala ogólnej śmiechawy wywołana Wielkim P. - o ileż przyjemniej by się żyło... ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bezglutenowe pieczywo przyczynkiem do zmiany świata...

    OdpowiedzUsuń
  3. Kult jogurtów mnie rozbroił - naprawdę mieliśmy w dziejach ludzkości coś takiego? :)

    Bardzo pouczająca historia. Mam paru takich, co to planują podbój świata i myślę, że lekcja, jakiej życie udzieliło P. mogłaby im się przydać.

    OdpowiedzUsuń
  4. To ja tylko dorzucę, że o ile autor pięknie operuje słowem, tak przydałoby się jeszcze popracować nad operowaniem znakami interpunkcyjnymi. Kłuje w oczy taka rozbieżność, a i czytelnikom byłoby łatwiej :)

    OdpowiedzUsuń